W listopadzie, siedząc gdzieś na kaloryferach w klatkach schodowych, szaro buro, czekaliśmy na śnieg. Sanki i łyżwy też. Dzisiaj nie ma już śladu po ulubionych pruszczańskich trasach zjazdowych i łyżwiarskich ślizgawkach lat 70tych. Wypadałoby więc jednym pokazać, a w innych przywrócić wspomnienia.
Na sanki
Ci „za torami” to w ogóle mieli słabo. Płasko, nie zjedziesz. Inaczej po naszej stronie. Mieszkałem przy Tysiąclecia, w bloku, za którym opadała skarpa. Stroma, ale niestety niezbyt wysoka. Sanki zatrzymywały się jeszcze na wytyczonym na dole parkingu. Dokąd więc? Ruch w dół ul. Obrońców Pokoju był co prawda niewielki, ale jednak był, więc mało kto ryzykował. Miejsc było kilka. Zacznijmy od dzisiejszej ul. Ogrodowej, na spadzie od początku ogródków działkowych do ul. Wojska Polskiego. Wtedy była to droga bez nazwy. Można się było fajnie rozpędzić i dość szybko jechać, ale tu też było ryzyko, że przy nośnej trasie można było wjechać wprost na ulicę Wojska Polskiego. Niby też mało ruchliwą, ale jednak. Na siedząco zjeżdżało się wolnej i bliżej. No ale kto by tam.
Alternatywa była zaraz obok. Tam, gdzie dzisiaj stoją dwa bloki mieszkalne opadała od działek stroma skarpa z resztkami sadu na tyłach młyna i „Domu Młynarza”. Istne wyzwanie; stromo, szybko. Trzeba było uważać na drzewa i by nie wylądować w posadowionych za Domem Młynarza budach garażowych. Ale zjazdy naszych marzeń były nieco dalej. Mijając działki i cmentarz, zaraz przy jego końcu zaczynała się górka, której zbocze kończyło się nad Radunią, na wysokości nieformalnego kąpieliska „Małej Skarpy”. Tam jednak szczęście trwało zwykle krótko, bo nas przeganiali. Nie wiedzieliśmy wtedy dlaczego. Chodziło chyba o to by do tej Raduni nie wjechać. Zbocze odsłonięte jest do dzisiaj, ale nie wiem, czy się tam jeszcze zjeżdża.
Dla amatorów dalszych wypraw gratką było Juszkowo. Przez „sad” za szkołą podstawową nr 2, „łąki” i przejściu przez obwodnicę. Tamtejsza ulica Ogrodowa była wówczas zabudowana tylko do połowy. Mniej więcej na wysokości dzisiejszej Widokowej był prawdziwy rarytas. Długi, dość stromy zjazd, niemalże stok narciarski. Kończył się niestety rozlewiskiem Raduni, ale było za to więcej miejsca by się jeszcze zatrzymać. Sanki w Juszkowie oznaczały jednak całodzienną wyprawę i powrót po zmierzchu.
Na łyżwy
Jeszcze na początku lat 70tych, na wyasfaltowanym boisku przy MOSiR, zimą wylewano lodowisko ustawiając nawet prawdziwe bandy. Radość skończyła się wraz z realizacją planu budowy nowego mostu na Raduni, który musiał zastąpić ten, nad którym wybudowano wiadukt kolejowy. Budowa zabrała część tego boiska, i z czasem zarzucono tradycję wylewania lodowiska w tym miejscu.
Teren za szkołą podstawową nr 2 lekko opadał i jesienią wylewała tam woda. Pozostawała do zimy tworząc zaraz za ogrodzeniem terenu szkoły naturalną ślizgawkę o nieregularnym kształcie, ale pozwalającą na swobodną jazdę wielu dziesiątkom dzieciaków z pobliskich bloków. Trwało to kilka zim, nim nie postanowiono zagospodarować te wylewy budując ogrodzony zbiornik, zwany przez nas potocznie „basenem strażackim”. Jeszcze przez dwie lub trzy zimy nieliczni odważni podejmowali próby jazdy po nim, próbując nawet rozgrywać mecze hokejowe, wykorzystując regularny kształt zbiornika. Jednak lód pod nim nie był stabilny, i zdarzało się, że się ten podłamywał.
Drugim miejscem, także spowodowanym wylewającymi wodami, tym razem Raduni i Kanału Raduni, był płaski teren przy rozwidleniu rzeki i kanału Raduni, na wysokości tzw. mostku. Innym zaś więcej powie wspomniana już łąka przy „Małej Skarpie”. Woda nie wylewała tam jednak co rok, więc trzeba było szukać „innych rozwiązań”. Bywało, że w desperacji wylewano wodę na kląbie przed blokiem przy Tysiąclecia 6 lub dalej na parkingu przy blokach „stoczniowych”. Ale to nie to samo, więc szanse dla łyżwiarzy były bardziej ograniczone niż dla saneczkarzy po zachodniej stronie Pruszcza. Za torami było z pewnością znacznie więcej miejsc na potencjalne ślizgawki, ale wiedzy o ich usytuowaniu na razie nam brakuje. Będziemy więc wdzięczni za uzupełnienie tej luki.